text
stringlengths
5
3.88k
Cała pomni okolica, Co tu zbroił nieboszczyk pan Jacek Soplica: Ale kiedy o grzechach jego wszyscy wiecie, Czas i zasługi jego ogłosić na świecie. Obecni tu są naszych wojsk jenerałowie, Od których usłyszałem wszystko, co wam mówię. Ten Jacek nie był umarł (jak głoszono) w Rzymie, Tylko odmienił życie dawne, stan i imię, A wszystkie przeciw Bogu i Ojczyźnie winy Zgładził przez żywot święty i przez wielkie czyny.
Tadeusz z Telimeną, całkiem zapomniani, Pamiętali o sobie. Rada była pani, Że jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawił; Młodzieniec jej nawzajem komplementy prawił. Telimena mówiła coraz wolniej, ciszéj, I Tadeusz udawał, że jej nie dosłyszy W tłumie rozmów: więc szepcąc tak zbliżył się do niéj, Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni; Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie I okiem łowił wszystkie jej wzroku promienie.
O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju, Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju! O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca, Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna! Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna! Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
Załamał ręce ksiądz zdziwiony. Wlepiwszy oczy w Sędzię, ruszywszy ramiony, Rzekł : «To gdy Napoleon wolność Litwie niesie, Gdy świat drży cały, to ty myślisz o procesie? I jeszczeż po tym wszystkim, com tobie powiedział, Będziesz spokojnie, ręce założywszy, siedział, Gdy działać trzeba!» «Działać? Cóż?» Sędzia zapytał. «Jeszcześ — rzekł Robak — z oczu moich nie wyczytał? Jeszcze serce nic tobie nie gada? Ach bracie! Jeśli Soplicowskiej krwi kroplę w żyłach macie, Uważ tylko: Francuzi uderzają z przodu… A gdyby z tyłu zrobić powstanie narodu? Co myślisz? Niech no Pogoń zarży, niech na Żmudzi Niedźwiedź ryknie! Ach, gdyby jakie tysiąc ludzi, Gdyby choć pięćset z tyłu na Moskwę natarło, Powstanie jako pożar wkoło rozpostarło, Gdybyśmy my, nabrawszy Moskwie harmat, znaków, Zwycięzcy szli powitać wybawców rodaków?… Ciągniemy! Napoleon, widząc nasze lance, Pyta, co to za wojsko; my krzyczym: »Powstańce, Najjaśniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy!« Pyta: pod czyją wodzą? — »Sędziego Soplicy!« Ach, któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy?… Bracie, póki Ponarom stać, Niemnowi płynąć, Póty w Litwie Sopliców imieniowi słynąć; Wnuków, prawnuków będzie Jagiełłów stolica Wskazywać palcem, mówiąc: oto jest Soplica, Z tych Sopliców, co pierwsi zrobili powstanie!»
Tadeusz cicho wyszedł, opuściwszy głowę, Rozbierał w myśli przykrą ze stryjem rozmowę: Pierwszy raz połajany tak ostro!… Ocenił Słuszność wyrzutów, sam się przed sobą rumienił. Co począć? jeśli Zosia o wszystkim się dowie? Prosić o rękę? a cóż Telimena powie? Nie, czuł, że nie mógł dłużej zostać w Soplicowie.
Kapitan Ryków wcale nie prosił pardonu; Zebrawszy koło siebie pół batalijonu, Krzyknął: «Za broń!» — wnet szereg karabiny chwyta; Chrząsnęła broń, a była już dawno nabita; Krzyknął: «Cel!» — rury rzędem zabłysnęły długim; Krzyknął: «Ognia koleją!» — grzmią jeden po drugim. Ten strzela, ten nabija, ten chwyta do ręki, Słychać świsty kul, zamków chrzęsty, sztenflów dźwięki: Cały szereg zdaje się być ruchomym płazem, Który tysiąc błyszczących nóg wywija razem.
Cóż przedstawiają? goście pytali ciekawi. Za czym Wojski podnosi laskę i tak prawi: (Tymczasem podawano wódkę przed jedzeniem) «Za mych wielce mościwych panów pozwoleniem: Te persony, których tu widzicie bez liku, Przedstawiają polskiego historię sejmiku, Narady, wotowanie, tryumfy i waśnie; Sam tę scenę odgadłem i państwu objaśnię.
Maciej dotąd z Rejentem żył w wielkiej przyjaźni; Teraz wzrok nań obrócił tak ostry i dziki, Że Rejent zbladnął, zaczął zapinać guziki, Myśląc, że Maciej wzrokiem suknie z niego złupi. Dobrzyński tylko dwakroć wyrzekł głośno: «Głupi!» I tak strasznie zgorszył się z Rejenta przebrania, Że zaraz wstał od stołu, i bez pożegnania Wymknąwszy się, wsiadł na koń, wrócił do zaścianka.
Ona w środku wysoko nad ptastwem się wznosi; Sama biała i w długą bieliznę ubrana Kręci się, jak bijąca śród kwiatów fontanna; Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy, Ręką jak perły białą, gęsty grad perłowy Krup jęczmiennych. To ziarno godne pańskich stołów, Robi się dla zaprawy litewskich rosołów; Zosia je wykradając z szafy ochmistrzyni Dla swego drobiu, szkodę w gospodarstwie czyni.
«Mój Hrabio — przerwał Sędzia — po co chcesz koniecznie Wyjeżdżać? Wierz mi, w twoich dobrach siedź bezpiecznie Szlachtę biedną rząd mógłby odrzeć i przechłostać, Ale ty Hrabio pewien jesteś cały zostać; Wiesz, w jakim rządzie żyjesz, jesteś dość bogaty, Wykupisz się od więzień połową intraty».
Karczma z przodu jak korab, z tyłu jak świątynia: Korab, istna Noego czworogranna skrzynia, Znany dziś pod prostackim nazwiskiem stodoły; Tam różne są zwierzęta, konie, krowy, woły, Kozy brodate; w górze zaś ptactwa gromady, I płazów choć po parze, są też i owady. Część tylna, na kształt dziwnej świątyni stawiona, Przypomina z pozoru ów gmach Salomona, Który pierwsi ćwiczeni w budowań rzemieśle Hiramscy na Syjonie wystawili cieśle. Żydzi go naśladują dotąd we swych szkołach, A szkół rysunek widny w karczmach i stodołach. Dach z dranic i ze słomy, spiczasty, zadarty, Pogięty jako kołpak żydowski podarty. Ze szczytu wytryskują krużganku krawędzie, Oparte na drewnianym licznych kolumn rzędzie. Kolumny, co jest wielkie architektów dziwo, Trwałe, chociaż wpół zgniłe i stawione krzywo, Jako w wieży pizańskiej, nie podług modelów Greckich, bo są bez podstaw i bez kapitelów. Nad kolumnami biegą wpółokrągłe łuki, Także z drzewa, gotyckiej naśladowstwo sztuki. Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie dłutem, Ale zręcznie ciesielskim wyrzezane sklutem, Krzywe jak szabasowych ramiona świeczników; Na końcu wiszą gałki, coś na kształt guzików, Które Żydzi modląc się na łbach zawieszają I które po swojemu cyces nazywają. Słowem, z daleka karczma chwiejąca się, krzywa, Podobna jest do Żyda, gdy się modląc kiwa: Dach jak czapka, jak broda strzecha roztrzęsiona, Ściany dymne i brudne jak czarna opona, A z przodu rzeźba sterczy jak cyces na czole.
Lecz za to w trzecim gronie dzieje się inaczej: Tu mówca musi łowić za pasy słuchaczy. Patrzcie, wyrywają się i cofają uszy; Patrzcie, jako ten słuchacz od gniewu się puszy, Wzniósł ręce, grozi mówcy, usta mu zatyka, Pewnie słyszał pochwały swego przeciwnika; Ten drugi, pochyliwszy czoło na kształt byka, Powiedziałbyś, że mówcę pochwyci na rogi; Ci biorą się do szabel, tamci poszli w nogi.
Czy róż w złym gatunku, Czy jakoś na obliczu przetarł się z trafunku: Gdzieniegdzie zrzedniał, na wskroś grubszą płeć odsłania… Może to sam Tadeusz, w *Świątyni dumania*, Rozmawiając za blisko, omusknął z bielidła Karmin lżejszy od pyłków motylego skrzydła; Telimena wracała nazbyt śpieszno z lasu, I poprawić kolory swe nie miała czasu: Około ust szczególnie widne były piegi. Nuż oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi, Odkrywszy jedną zdradę, poczną w kolej zwiedzać Resztę wdzięków i wszędzie jakiś fałsz wyśledzać: Dwóch zębów brakuje w ustach; na czole, na skroni Zmarszczki; tysiąc zmarszczków pod brodą się chroni!
Wojski ukłonem dawał znak Podkomorzemu, A ręką od ust lekko skinął ku Sędziemu, Prosząc o głos. Panowie na ten ukłon niemy Odkłonili się oba, co znaczy: prosiemy. Wojski zagaił.
W pół godziny tak było głucho w całym dworze jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze; Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża. Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu nie zmruża; Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawę W pole i w domu przyszłą urządza zabawę. Dał rozkaz ekonomom, wójtom i gumiennym, Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać. Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać. Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity, Przy którym świecą gęste kutasy jak kity, Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty, Na wywrót jedwab czarny posrebrzany w kraty; Pas taki można równie kłaść na strony obie, Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie. Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać; Właśnie tym się zatrudniał i kończył tak gadać:
«O! — krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry — Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury! Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści, Tyle scen dramatycznych i tyle powieści! Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię, Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię. Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno. Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną; Udrapowany płaszczem, siadłbym na ruinach, A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach. Szkoda, że masz niewielki dar opowiadania! Nieraz takie słyszałem i czytam podania; W Anglii i w Szkocyi każdy zamek lordów, W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów. W każdej dawnej, szlachetnej, potężnej rodzinie Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie, Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku: W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku. Czuję, że we mnie mężnych krew Horeszków płynie! Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie. Tak, muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy, Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady! Honor każe». Rzekł, ruszył uroczystym krokiem, A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem. Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał, Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał, Tak samotną rozmowę kończąc roztargniony: «Szkoda, że ten Soplica stary nie ma żony Lub córki pięknej, której ubóstwiałbym wdzięki! Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki, Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość: Tu serce, tam powinność — tu zemsta, tam miłość!»
Gerwazy przypomina starodawne czasy: Każe sobie podawać od kontuszów pasy I nimi z Soplicowskiej piwnicy dobywa Beczki starej siwuchy, dębniaku i piwa. Jedne wnet odgwożdżono, a drugie ochoczo Szlachta, gęsta jak mrowie, porywają, toczą Do zamku; tam na nocleg cały tłum się zbiera, Tam założona główna Hrabiego kwatera.
Ale Sędzia zatrzymał w izbie Tadeusza I rzekł do księdza: «Czas już, żebym ci powiedział To, o czymem z pewnością wczoraj się dowiedział: Że nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi. Niechajże przed odjazdem o rękę jej prosi. Mówiłem z Telimeną, już nam nie przeszkadza, Zosia także się z wolą opiekunów zgadza. Jeśli dziś ślubem pary nie możem uwieńczyć, Toć by ich, panie bracie, przynajmniej zaręczyć Przed odjazdem; bo serce młode i podróżne, Wiesz dobrze, jako miewa tentacyje różne; A wszakże, kiedy okiem rzuci na pierścionek I przypomni młodzieniec, że już jest małżonek, Zaraz w nim obcych pokus ostyga gorączka. Wierzaj mi, wielką siłę ma ślubna obrączka.
«Jenerale — rzekł Sędzia — po owym zwycięstwie, Prawie wszyscy Dobrzyńscy schronili się w Księstwie; Zapewne do którego weszli legionu». «W istocie — odpowiedział młody Szef szwadronu — Mam w drugiej kompaniji wąsate straszydło, Wachmistrza Dobrzyńskiego, co się zwie Kropidło, A Mazury zowią go litewskim niedźwiedziem. Jeśli Jenerał każe, to go tu przywiedziem». «Jest — rzekł porucznik — kilku innych rodem z Litwy, Jeden żołnierz znajomy pod imieniem Brzytwy I drugi co z tromblonem jeździ na flankiery; Są także w pułku strzelców dwa grenadyjery Dobrzyńscy».
Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie, Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie; Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek, Również głęboko w niebie schowany skowronek; Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary Zaszumiał, strasząc wróble, jak kometa cary; Zaś jastrząb, pod jasnymi wiszący błękity, Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity, Aż ujrzawszy wśród łąki ptaka lub zająca, Runie nań z góry jako gwiazda spadająca.
Jankiel niezmiernie Zosię lubił: kiwnął brodą Na znak, że nie odmawia; więc go w środek wiodą, Podają krzesło, usiadł, cymbały przynoszą, Kładą mu na kolanach. On patrzy z rozkoszą I z dumą: jak weteran w służbę powołany, Gdy wnuki ciężki jego miecz ciągną ze ściany, Dziad śmieje się, choć miecza dawno nie miał w dłoni, Lecz uczuł, że dłoń jeszcze nie zawiedzie broni.
W ślad gospodarza wszystko ze żniwa i z boru, I z łąk, i z pastwisk razem wracało do dworu. Tu owiec trzoda becząc w ulice się tłoczy I wznosi chmurę pyłu; dalej z wolna kroczy Stado cielic tyrolskich z mosiężnymi dzwonki; Tam konie rżące lecą ze skoszonej łąki: Wszystko bieży ku studni, której ramię z drzewa Raz wraz skrzypi i napój w koryta rozlewa.
Dziś mało go słuchano, nie zważano wcale Na *Sito*, ni na *Smoka*, ani też na *Szale*. Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie Nowy gość dostrzeżony niedawno na niebie: Był to kometa pierwszej wielkości i mocy. Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy; Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera, Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera, Warkocz długi w tył rzucił i część nieba trzecią Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową Mierzy, na północ, prosto w gwiazdę biegunową.
Jenerał Podolskich Ziem przejeżdżał z Wołynia do swoich dóbr polskich, Czy też, gdy dobrze pomnę, na sejm do Warszawy. Po drodze zwiedzał szlachtę, już to dla zabawy, Już dla popularności; wstąpił więc do pana Tadeusza, dziś świętej pamięci, Rejtana, Który był potem naszym nowogrodzkim posłem I w którego ja domu od dzieciństwa wzrosłem. Owóż Rejtan na przyjazd księcia jenerała Zaprosił gości. Liczna szlachta się zebrała, Było teatrum (książę kochał się w teatrze), Fajerwerk dawał Kaszyc, który mieszka w Jatrze, Pan Tyzenhauz tancerzy przysłał, a kapele Ogiński i pan Sołtan, co mieszka w Zdzieńciele. Słowem, dawano huczne nad podziw zabawy W domu, a w lasach wielkie robiono obławy. Wiadomo zaś waszmościom jest, że prawie wszyscy, Ile ich zapamiętać można, Czartoryscy, Choć idą z Jagiellonów krwi, lecz do myślistwa Nie są bardzo pochopni, pewno nie z lenistwa, Lecz z gustów cudzoziemskich; i książę jenerał Częściej do książek niźli do psiarni zazierał I do alkówek damskich częściej niż do lasów.
Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuż za drugim; Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim. W środku jechali obok Asesor z Rejentem; A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem, Rozmawiali przyjaźnie, jak ludzie honoru Idąc na rozstrzygnienie śmiertelnego sporu: Nikt ze słów zawziętości ich poznać nie zdoła; Pan Rejent wiódł Kusego, Asesor Sokoła. Z tyłu damy w pojazdach; młodzieńcy, stronami Cwałując tuż przy kołach, gadali z damami.
Księga ósma
«Niech też do Niehrymowa ksiądz na nocleg zdąży — Rzekł ekonom — rad będzie księdzu pan chorąży; Wszakże na Litwie stare powiada przysłowie: Szczęśliwy człowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!» «I do nas — rzekł Zubkowski — wstąp jeżeli łaska; Znajdzie się tam półsztuczek płótna, masła faska, Baran lub krówka; wspomnij księże na te słowa: Szczęśliwy człowiek, trafił jak ksiądz do Zubkowa». «I do nas» — rzekł Skołuba. «Do nas — Terajewicz — Żaden bernardyn głodny nie wyszedł z Pucewicz». Tak cała szlachta prośbą i obietnicami Przeprowadzała księdza; on już był za drzwiami.
Jak on nad Dobrzyńskimi, dom jego nad siołem Panował, stojąc między karczmą i kościołem. Widać rzadko zwiedzany, mieszka w nim hołota: Bo brama sterczy bez wrót, ogrody bez płota, Niezasiane, na grzędach już porosły brzozki; Przecież ten folwark zdał się być stolicą wioski, Iż kształtniejszy od innych chat, bardziej rozległy, I prawą stronę, gdzie jest świetlica, miał z cegły. Obok lamus, spichrz, gumno, obora i stajnie, Wszystko w kupie, jak bywa u szlachty zwyczajnie; Wszystko nadzwyczaj stare, zgniłe. Domu dachy Świeciły się, jak gdyby od zielonej blachy, Od mchu i trawy, która buja jak na łące. Po strzechach gumien niby ogrody wiszące Różnych roślin, pokrzywa i krokos czerwony, Żółta dziewanna, szczyru barwiste ogony. Gniazda ptastwa różnego, w strychach gołębniki, W oknach gniazda jaskółcze, u progu króliki Białe skaczą i ryją w niedeptanej darni. Słowem: dwór na kształt klatki albo królikarni.
Przerwał się obiad, dzień zszedł na kowaniu koni, Karmieniu psów, zbieraniu i czyszczeniu broni; U wieczerzy, zaledwo kto przysiadł do stoła; Nawet strona Kusego z partyją Sokoła, Przestała dawnym wielkim zatrudniać się sporem: Pobrawszy się pod ręce, Rejent z Asesorem Wyszukują ołowiu. Reszta spracowana Szła spać wcześnie, ażeby przebudzić się z rana.
Takie były zabawy, spory w one lata Śród cichej wsi litewskiej, kiedy reszta świata We łzach i krwi tonęła; gdy ów mąż, bóg wojny, Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny, Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych, Od puszcz Libijskich łatał do Alpów podniebnych, Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor, W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu, Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów, Które broniły Litwę murami żelaza Przed wieścią dla Rosyi straszną jak zaraza.
Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie. Przez szacunek, należny duchownej osobie, Nie śmiano łajać mnicha; a po takiej probie, Nikt też nie miał ochoty zaczynać z nim zwadę, Zaś kwestarz Robak, skoro uciszył gromadę, Widać było, że wcale tryumfu nie szukał, Ani groził kłótnikom więcej, ani fukał; Tylko poprawił kaptur, i ręce za pasem Zatknąwszy, wyszedł cicho z pokoju.
Poloneza czas zacząć. — Podkomorzy rusza I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza, I wąsa pokręcając, podał rękę Zosi I skłoniwszy się grzecznie w pierwszą parę prosi. Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi, Dano hasło, zaczęto taniec: on prowadzi.
Hrabia, który był w zamku pod strażą Moskali, Gdy pierzchła straż zlękniona, dworzan na koń wsadził, I słysząc strzały, w ogień jazdę swą prowadził, Sam na czele z żelazem nad głowę wzniesionem. Wtem Ryków krzyknął: «Ognia pół batalijonem!» Przeleciała po zamkach wzdłuż nitka ognista, I z czarnych rur wytkniętych świsnęło kul trzysta. Trzech jezdnych padło rannych, jeden trupem leży. Padł koń Hrabi, spadł Hrabia; Klucznik krzycząc bieży Na ratunek, bo widzi: jegry na cel wzięli Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli. Robak był bliższy; Hrabię ciałem swym zakrywa, Dostał za niego postrzał, spod konia dobywa, Uprowadza; a szlachcie każe się rozstąpić, Lepiej mierzyć, postrzałów nadaremnych skąpić, Kryć się za płoty, studnie, za ściany obory; Hrabia z jazdą ma czekać sposobniejszej pory.
«Ach, jegry! — wołał Ryków — cała rota skłuta! Moja rota! a wszystko z winy tego Płuta! On komendant, on za to przed carem odpowie, A wy te grosze sobie zabierzcie, panowie; U mnie jest kapitański mój żołd lada jaki, A dosyć mnie na ponczyk i lulkę tabaki. A was lubię, że z wami sobie zjem, popiję, Pohulam, pogawędzę, i tak sobie żyję. Otoż ja was obronię, i jak będzie śledztwo, Słowo uczciwe, że dam za wami świadectwo. Powiemy, że my przyszli tu z wizytą, pili Sobie, tańczyli, trochę sobie podchmielili, A Płut przypadkiem ognia zakomenderował, Bitwa! i batalijon tak jakoś zmarnował. Wy, pany, tylko śledztwo pomazujcie złotem, Będzie kręcić się. Ale teraz powiem o tem, Co już mówiłem temu szlachcicu, co długi Ma rapier, że Płut pierwszy komendant, ja drugi: Płut został żywy, może on wam zagiąć kruczka Takiego, że zginiecie, bo to chytra sztuczka; Trzeba mu gębę zatkać bankowym papierem. No i cóż, panie szlachcic, ty z długim rapierem, Czy już byłeś u Płuta? czyś się z nim naradził?»
Soplicowo leżało tuż przy wielkiej drodze, Którą od strony Niemna ciągnęli dwaj wodze: Nasz książę Józef i król Westfalski Hieronim. Już zajęli część Litwy od Grodna po Słonim: Gdy król rozkazał wojsku dać trzy dni wytchnienia. Ale polscy żołnierze mimo utrudzenia Skarżyli się, że król im marszu nie dozwala; Tak radzi by co prędzej doścignąć Moskala.
Tymczasem na Wojskiego rozkaz pęki wrzosu, Suche chrusty i pniaki rzucono do stosu. Bucha ogień, wyrasta szara sosna dymu, I rozszerza się w górze na kształt baldakimu. Nad płomieniem oszczepy złożono w koziołki, Na grotach zawieszono brzuchate kociołki; Z wozów niosą jarzyny, mąki i pieczyste, I chleb.
Wtem rzekł Rejent: «Stawiłem niegdyś konia z rzędem, Opisałem się także przed ziemskim urzędem, Iż pierścień mój sędziemu w salarijum złożę: Fant postawiony w zakład wracać się nie może. Pierścień niechaj pan Wojski na pamiątkę przymie, I każe na nim wyryć albo swoje imię, Lub gdy zechce, herbowne Hreczechów ozdoby; Krwawnik jest gładki, złoto jedenastej proby. Konia teraz ułani pod jazdę zabrali, Rzęd został przy mnie; każdy znawca ten rzęd chwali Iż jest wygodny, trwały, a piękny jak cacko: Kulbaczka wąska modą z turecka kozacką, Kula na przodzie, w kuli są drogie kamienie, Poduszeczka z rubrontu wyścieła siedzenie; A kiedy na łęk wskoczysz, na tym miękkim puszku Między kulami siedzisz wygodnie jak w łóżku; A gdy w galop puścisz się (tu Rejent Bolesta, Który, jako wiadomo, bardzo lubił gesta, Rozstawił nogi jakby na konia wskakiwał, Potem galop udając, powoli się kiwał) A gdy w galop puścisz się, natenczas z czapraka Blask bije, jakby złoto kapało z rumaka, Bo tabenki są gęsto złotem nakrapiane, I szerokie strzemiona srebrne pozłacane; Na rzemieniach munsztuka i na uździenicy Połyskają guziki perłowej macicy, U napierśnika wisi księżyc w kształt Leliwy, To jest w kształt nowiu. Cały ten sprzęt osobliwy, Zdobyty (jak wieść niesie) w boju podhajeckim Na jakimś bardzo znacznym szlachcicu tureckim, Przyjm, Asesorze, w dowód mojego szacunku».
Ileż to razy chciałem serce me otworzyć, I już się nawet przed nim do próśb upokorzyć, Lecz spojrzawszy mu w oczy, spotkawszy wejrzenia Zimne jak lód, wstyd mi było mojego wzruszenia; Śpieszyłem znowu jak najzimniej dyskurować O sprawach, o sejmikach, a nawet żartować!! Wszystko to, prawda, z pychy: żeby nie ubliżyć Imieniowi Sopliców, żeby się nie zniżyć Przed panem prośbą próżną, nie dostać odmowy, Bo jakież by to były między szlachtą mowy, Gdyby wiedziano, że ja Jacek…
«Cóż dziwnego — rzekł Hrabia — koszt wielki, a nuda Jeszcze większa; chcę skończyć, lecz szlachcic maruda Upiera się; przewidział, że mię znudzić może: Dłużej też nie wytrzymam i dzisiaj broń złożę, Przyjmę warunki zgody, jakie mi sąd poda…» «Zgody? — krzyknął Gerwazy — z Soplicami zgoda? Z Soplicami, mopanku?» — To mówiąc wykrzywił Usta, jakby nad własną mową się zadziwił. «Zgoda i Soplicowie! Mopanku, panisko, Pan żartuje, co? Zamek, Horeszków siedlisko, Ma pójść w ręce Sopliców? Niech pan tylko raczy Zsiąść z konia. Pójdźmy w zamek. Niech no pan obaczy. Pan sam nie wie, co robi. Niech się pan nie wzbrania, Zsiadaj pan» — i przytrzymał strzemię do zsiadania.
Broniliście się, ty wiesz, dzielnie i przytomnie. Zdziwiłem się. Moskale padali wkoło mnie. Bydlęta, źle strzelają! Na widok ich klęski Złość mię znowu porwała. — Ten Stolnik zwycięski! I także mu na świecie wszystko się powodzi? I z tej strasznej napaści z tryumfem wychodzi? Odjeżdżałem ze wstydem. Właśnie był poranek. Wtem ujrzałem, poznałem. Wystąpił na ganek, I brylantową szpinką ku słońcu migotał, I wąs pokręcał dumnie, i wzrok dumny miotał… I zdało mi się, że mnie szczególniej urągał, Że mnie poznał i ku mnie rękę tak wyciągał, Szydząc i grożąc… Chwytam karabin Moskala, Ledwiem przyłożył, prawie nie mierzył — wypala! Wiesz!…
Więc kłótnia między zgrają wszczęła się zawzięta: Ci stronę Asesora, ci brali Rejenta. O Gerwazym nie wspomniał nikt, bo wszyscy biegli Z boków i, co się z przodu działo, nie postrzegli. Wojski głos zabrał: «Teraz jest przynajmniej za co; Bo to, panowie, nie jest ów szarak ladaco, To niedźwiedź; tu już nie żal poszukać odwetu, Czy szerpentyną, czyli nawet z pistoletu. Spór wasz trudno pogodzić, więc dawnym zwyczajem, Na pojedynek nasze pozwolenie dajem. Pamiętam, za mych czasów żyło dwóch sąsiadów, Oba ludzie uczciwi, szlachta z prapradziadów, Mieszkali po dwóch stronach nad rzeką Wilejką, Jeden zwał się Domejko, a drugi Dowejko. Do niedźwiedzicy oba razem wystrzelili: Kto zabił, trudno dociec; strasznie się kłócili I przysięgli strzelać się przez niedźwiedzią skórę: To mi to po szlachecku, prawie rura w rurę. Pojedynek ten wiele narobił hałasu; Pieśni o nim śpiewano za owego czasu. Ja byłem sekundantem; jak się wszystko działo, Opowiem od początku historyję całą…»
Chciałeś zemsty? masz!… Boś ty był narzędziem kary Bożej, twoim Bóg mieczem rozciął me zamiary: Tyś wątek spisku tyle lat snowany splątał! Cel wielki, który całe życie me zaprzątał, Ostatnie moje ziemskie uczucie na świecie, Którem tulił, hodował jak najmilsze dziecię, Tyś zabił w oczach ojca — a jam ci przebaczył! Ty!…»
Już goście zgromadzeni w wielkiej zamku sali, Czekając uczty, wkoło stołu rozmawiali, Gdy pan Sędzia w mundurze wojewódzkim wchodzi I pana Tadeusza z Zofią przywodzi. Tadeusz lewą dłonią dotykając głowy, Pozdrowił swych dowódców przez ukłon wojskowy; Zofija z opuszczonym ku ziemi wejrzeniem, Zapłoniwszy się, gości witała dygnieniem (Od Telimeny pięknie dygać wyuczona). Miała wianek na głowie jako narzeczona, Zresztą ubiór ten samy, w jakim dziś w kaplicy Składała snop wiosenny dla Boga Rodzicy. Użęła znów dla gości nowy snopek ziela; Jedną ręką zeń kwiaty i trawy rozdziela, Drugą swój sierp błyszczący poprawia na głowie. Brali ziółka, całując jej ręce, wodzowie; Zosia znowu dygała w kolej zapłoniona.
Ale o krwi tej, co się świeżo lała, O łzach, którymi płynie Polska cała, O sławie, która jeszcze nie przebrzmiała: O nich pomyśleć nie mieliśmy duszy!… Bo naród bywa na takiej katuszy, Że, kiedy zwróci wzrok ku jego męce, Nawet Odwaga załamuje ręce.
Brzmią zewsząd okrzyki: «Ach to może ostatni! patrzcie, patrzcie młodzi, Może ostatni, co tak poloneza wodzi!» I szły pary po parach hucznie i wesoło, Rozkręcało się, znowu skręcało się koło, Jak wąż olbrzymi w tysiąc łamiący się zwojów; Mieni się cętkowata, różna barwa strojów Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca, Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca I odbita o ciemne murawy wezgłowia. Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!
Siedemdziesiąt dwa lat liczył Maciej, starzec dziarski Niskiego wzrostu, dawny konfederat barski. Pamiętają i swoi, i nieprzyjaciele Jego damaskowaną krzywą karabelę, Którą piki i sztyki rzezał na kształt sieczki, I której żartem skromne dał imię *Rózeczki*. Z konfederata stał się stronnikiem królewskim, I trzymał z Tyzenhauzem, podskarbim litewskim; Lecz gdy król w Targowicy przyjął uczestnictwo, Maciej opuścił znowu królewskie stronnictwo. I stąd to, że przechodził partyi tak wiele, Nazywany był dawniej *Kurkiem na kościele*: Że jak kurek za wiatrem chorągiewkę zwracał. Przyczynę zmian tak częstych na próżno byś macał: Może Maciej zbyt wojnę lubił; zwyciężony W jednej stronie, znów bitwy szukał z drugiej strony? Może, bystry polityk, duch czasu zbadywał, I tam szedł, gdzie ojczyzny dobro upatrywał? Kto wie! To pewna, że go nigdy nie uwiodły Ani chęć osobistej chwały, ni zysk podły, I że nigdy z moskiewską partyją nie trzymał; Na sam widok Moskala pienił się i zżymał. By nie spotkać Moskala, po kraju zaborze Siedział w domu jak niedźwiedź, gdy ssie łapę w borze.
Nagle wichry zwarły się, porwały się w poły, Borykają się, kręcą, świszczącymi koły Krążą po stawach, mącą do dna wody w stawach, Wpadły na łąki, świszczą po łozach i trawach. Pryskają łóz gałęzie; lecą traw przekosy Na wiatr jako garściami wyrywane włosy, Zmieszane z kędziorami snopów. Wiatry wyją, Upadają na rolę, tarzają się, ryją, Rwą skiby, robią otwór wichrowi trzeciemu, Który wydarł się z roli jak słup czarnoziemu, Wznosi się, jak ruchoma piramida toczy, Łbem grunt wierci, z nóg piasek sypie gwiazdom w oczy, Co krok wszerz wydyma się, roztwiera ku górze, I ogromną swą trąbą otrębuje burzę. Aż z całym tym chaosem wody i kurzawy, Słomy, liścia, gałęzi, wydartej murawy, Wichry w las uderzyły i po głębiach puszczy Ryknęły jak niedźwiedzie.
Słyszy wewnątrz szlochanie. Nie trącając klamek, Ostrożnie dziurką klucza zagląda przez zamek: Widzi rzecz dziwną! Sędzia i Robak na ziemi Klęczeli, objąwszy się i łzami rzewnemi Płakali; Robak ręce Sędziego całował, Sędzia księdza za szyję płacząc obejmował. Wreszcie po ćwierćgodzinnym przerwaniu rozmowy Robak po cichu tymi odezwał się słowy:
«Bracie! Bóg wie, żem dotąd tajemnic dochował, Którem z żalu za grzechy w spowiedzi ślubował: Że Bogu i Ojczyźnie poświęcony cały, Nie służąc pysze, ziemskiej nie szukając chwały, Żyłem dotąd i chciałem umrzeć bernardynem, Nie wydając nazwiska, nie tylko przed gminem, Ale nawet przed tobą i przed własnym synem! Wszakże ksiądz prowincyjał dał mi pozwolenie In articulo mortis zrobić objawienie. Kto wie, czy wrócę żywy! kto wie, co się stanie! W Dobrzynie! Bracie! wielkie, wielkie zamieszanie! Francuz jeszcze daleko, nim przeminie zima Trzeba czekać, a szlachta pono nie dotrzyma. Możem zanadto czynnie z powstaniem się krzątał! Pono źle zrozumieli! Klucznik wszystko splątał! Ten wariat Hrabia, słyszę, pobiegł do Dobrzyna, Nie mogłem go uprzedzić, ważna w tym przyczyna: Stary Maciek mnie poznał, a jeśli odkryje, Potrzeba będzie oddać pod Scyzoryk szyję. Nic Klucznika nie wstrzyma! Mniejsza o mą głowę, Lecz tym odkryciem, spisku zerwałbym osnowę. Przecież dziś tam być muszę! Widzieć, co się dzieje, Choćbym zginął: beze mnie szlachta oszaleje! Bądź zdrów, najmilszy bracie! bądź zdrów, śpieszyć muszę. Jeśli zginę, ty jeden westchniesz za mą duszę; W przypadku wojny, tobie cała tajemnica Wiadoma: kończ, com zaczął, pomnij, żeś Soplica!»
Ach, czyjeż usta śmią pochlebiać sobie, Że znajdą dzisiaj to czarowne słowo, Które rozczuli rozpacz marmurową, Które z serc wieko podejmie kamienne, Rozwiąże oczy, tylą łez brzemienne I sprawia, że łza przystygła wypłynie, Nim się te usta znajdą, wiek przeminie.
Rejent spuścił ku piersiom zasępione czoło, Asesor rzucał okiem, ale niewesoło; Potem zaczęli oba słuchaczom wywodzić: Jak ich charty bez smycza nie nawykły chodzić, Jak kot znienacka wypadł, jak źle był poszczuty Na roli, gdzie psom chyba trzeba by wdziać buty, Tak pełno wszędzie głazów i ostrych kamieni…
Narada tycząca się zabezpieczenia losu zwycięzców — Układy z Rykowem — Pożegnanie — Ważne odkrycie — Nadzieja.
«Owszem — zawołał Klucznik — u mnie po staremu, O wielkich rzeczach myśleć należy wielkiemu: Jest na to cesarz, będzie król, senat, posłowie. Takie rzeczy, mopanku, robią się w Krakowie Lub w Warszawie, nie u nas, w zaścianku, w Dobrzynie; Aktów konfederackich nie piszą w kominie Kredą, nie na wicinie, lecz na pergaminie. Nie nam to pisać akta; ma Polska pisarzy Koronnych i litewskich, tak robili starzy; Moja rzecz Scyzorykiem wyrzynać». «Kropidłem Pluskać» dodał Kropiciel. «I wykalać Szydłem» Krzyknął Bartek Szydełko, dobywszy swej szpadki.
Znów gra. Już drżą drążki, tak lekkimi ruchy, Jak gdyby zadzwoniło w strunę skrzydło muchy, Wydając ciche, ledwie słyszalne brzęczenia. Mistrz zawsze patrzył w niebo czekając natchnienia. Spójrzał z góry, instrument dumnym okiem zmierzył, Wzniósł ręce, spuścił razem, w dwa drążki uderzył: Zdumieli się słuchacze.
Lecz Kropiciel zerwał się bronić się: po czasie! Bo już był skrępowany we swym własnym pasie. Przecież zwinął się i tak sprężyście podskoczył, Że padł na piersi sennych, po głowach się toczył, Miotał się jako szczupak, gdy się w piasku rzuca, A ryczał jako niedźwiedź, bo miał silne płuca. Ryczał: «Zdrada!» — Wnet cała zbudzona gromada Chórem odpowiedziała: «Zdrada! gwałtu! zdrada!»
Protazy śpieszył włożyć swą woźnieńską odzież. Przecież żupana ani kontusza nie kładzie: One służą ku wielkiej sądowej paradzie; Na podróż ma strój inny: szerokie rajtuzy I kurtkę, której poły podpięte na guzy Można zakasać albo spuścić na kolana; Czapka z uszami, sznurkiem u wierzchu związana, Wznosi się na pogodę, spuszcza się przed słotą. Tak ubrany wziął pałkę i ruszył piechotą; Bo woźni przed procesem, jak szpiegi przed bojem, Muszą kryć się pod różną postacią i strojem.
«Jak to — parsknął Asesor — do kroćset niedźwiedzi! To to niby pan zabił? Co też to Pan bredzi?» «Słuchaj no — odparł Rejent — tu, panie, nie śledztwo, Tu obława, tu wszystkich weźmiem na świadectwo…»
Nastąpiło milczenie, potem głosy w tłumie: «Jakże to dom oczyścić, jak to ksiądz rozumie? Jużci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi; Tylko niech ksiądz dobrodziej jaśniej się wysłowi».
Na zachód, jeszcze ozłocona Świeci ziemia ponuro, żółtawo-czerwona: Już chmura, roztaczając cienie na kształt sieci, Wyławia resztki światła, a za słońcem leci, Jak gdyby je pochwycić chciała przed zachodem. Kilka wichrów raz po raz prześwisnęło spodem, Jeden za drugim lecą, miecąc krople dżdżyste, Wielkie, jasne, okrągłe, jak grady ziarniste.
W tej zielonej, pachnącej i gęstej krzewinie Koło domu jest pewny przytułek źwierzynie I ludziom. Nieraz zając zdybany w kapuście Skacze skryć się w konopiach bezpieczniej niż w chruście: Bo go dla gęstwi ziela ani chart nie zgoni, Ani ogar wywietrzy dla zbyt tęgiej woni. W konopiach człowiek dworski, uchodząc kańczuka Lub pięści, siedzi cicho, aż się pan wyfuka. I nawet często zbiegli od rekruta chłopi, Gdy ich rząd śledzi w lasach, siedzą śród konopi. I stąd to w czasie bitew, zajazdów, tradowań, Obie strony nie szczędzą wielkich usiłowań, Ażeby stanowisko zająć konopiane, Które z przodu ciągnie się aż pod dworską ścianę, A z tyłu, pospolicie stykając się z chmielem, Kryje atak i odwrót przed nieprzyjacielem.
«Jużci — bąknął Tadeusz — prawda: są przyczyny Inne, kochany stryju, może z mojej winy! Omyłka! cóż? nieszczęście! już trudno naprawić! Nie, drogi stryju, dłużej nie mogę tu bawić! Błąd młodości! Stryjaszku, nie pytaj o więcej, Ja muszę z Soplicowa wyjeżdżać co prędzej».
Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni, Siadł przy świecy i dobył książeczkę z kieszeni, Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy, Której nigdy nie rzuca w domu i w podróży. Była to trybunalska wokanda: tam rzędem Stały spisane sprawy, które przed urzędem Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał, Albo o których później dowiedzieć się zdołał. Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem; Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem. Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem, Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogirdem, Radziwił z Wereszczaką, Giedroić z Rdułtowskim, Obuchowicz z kahałem, Juraha z Piotrowskim, Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia Z Soplicą; i czytając, z tych imion wywabia Pamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki, I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki; I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym, W granatowym kontuszu stał przed trybunałem, Jedna ręka na szabli, a druga do stoła, Przywoławszy dwie strony, «Uciszcie się!» woła. Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału Usnął ostatni w Litwie woźny trybunału.
Hrabia mówił, że pierwszy do oszczepu godził, I że spotkaniu z źwierzem Tadeusz przeszkodził; Tadeusz utrzymywał, że będąc silniejszy I do robienia ciężkim oszczepem zręczniejszy, Chciał wyręczyć Hrabiego: tak sobie niekiedy Przemawiali śród gwaru i wrzasku czeredy.
Potem Sędziemu szepnął, schyliwszy się w ucho: «Jeśli chcesz Sędzio, żeby to uszło na sucho, Za każdą głowę tysiąc rubelków gotówką: Tysiąc rubelków Sędzio, to ostatnie słówko».
Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę, Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole, Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza, Gdzie, przestępując miedzę, nie poznasz, że cudza! Bo na Litwie myśliwiec jak okręt na morzu, Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu: Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku; Czy jak czarownik gada z ziemią, która, głucha Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.
Tylko Buchman radości podzielać nie raczył; Pochwalał projekt, lecz go rad by przeinaczył: A naprzód, komisyją legalną wyznaczył, Która by… Krótkość czasu była na zawadzie, Że nie stało się zadość Buchmanowej radzie. Bo na dziedzińcu zamku już stali parami Oficery z damami, wiara z wieśniaczkami. «Poloneza!» krzyknęli wszyscy w jedno słowo. Oficerowie wiodą muzykę wojskową; Ale pan Sędzia w ucho rzekł do jenerała: «Każ pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała. Wiesz, że dzisiaj synowca mego zaręczyny; A dawnym obyczajem jest naszej rodziny, Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce. Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice, Poczciwi muzykanci; już się skrzypak zżyma, A kobeźnik kłania się i żebrze oczyma. Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać; Lud przy innej muzyce nie potrafi skakać. Niechaj ci zaczną; niech się i lud podweseli; Potem będziem wybornej twej słuchać kapeli». Dał znak.
Księga pierwsza
Aż Bóg raczył lekarstwo jedyne objawić: Poprawić się potrzeba było i naprawić Ile możności to…
Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło, Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie świeciło, Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze Na spoczynek powraca. Już krąg promienisty Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty, Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa, Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa; I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu, Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu. Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary Błysnęło, jako świeca przez okiennic szpary, I zgasło. I wnet sierpy gromadnie dzwoniące We zbożach, i grabliska suwane po łące, Ucichły i stanęły: tak pan Sędzia każe, U niego ze dniem kończą pracę gospodarze. «Pan świata wie, jak długo pracować potrzeba; Słońce, Jego robotnik, kiedy znijdzie z nieba, Czas i ziemianinowi ustępować z pola». Tak zwykł mawiać pan Sędzia, a Sędziego wola Była Ekonomowi poczciwemu świętą; Bo nawet wozy, w które już składać zaczęto Kopę żyta, niepełne jadą do stodoły: Cieszą się z niezwyczajnej ich lekkości woły.
Tak za dni moich przy wiejskiej zabawie, Czytano nieraz pod lipą na trawie Pieśń o Justynie, powieść o Wiesławie; A przy stoliku drewnianym pan włodarz Albo ekonom, lub nawet gospodarz, Nie bronił czytać i sam słuchać raczył, I młodszym rzeczy trudniejsze tłumaczył, Chwalił piękności, a błędom wybaczył.
Drzewa owocne, zasadzone w rzędy, Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy. Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny, Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny; Tam, plącząc stronki w marchwi zielonej warkoczu, Wysmukły bób obraca na nią tysiąc oczu; Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza; Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza, Który od swej łodygi aż w daleką stronę, Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.
Z nich dwa strugi, jak ręce związane pospołu, Ściskają się. Strug dalej upada do dołu; Upada, lecz nie ginie, bo w rowu ciemnotę Unosi na swych falach księżyca pozłotę; Woda warstami spada, a na każdej warście Połyskają się blasku miesięcznego garście, Światło w rowie na drobne drzazgi się roztrąca, Chwyta je i w głąb niesie toń uciekająca, A z góry znów garściami spada blask miesiąca. Myślałbyś, że u stawu siedzi Świtezianka, Jedną ręką zdrój leje z bezdennego dzbanka, A drugą ręką w wodę dla zabawki miota Brane z fartuszka garście zaklętego złota.
Za czym rozbito kłodę, rozcięto powrozy. Szlachta, już wolna, wpada na kwestarskie wozy; Z nich dobywa rapiery, pałasze, tasaki, Kosy, strzelby; Konewka znalazł dwa szturmaki I worek kul; wsypał je do swego szturmaka, Drugi, równie nabiwszy, ustąpił dla Saka.
To powiedziawszy, order wydobył z pokrowca, I zawiesił na skromnym krzyżyku grobowca Uwiązaną w kokardę wstążeczkę czerwoną I krzyż biały gwiaździsty ze złotą koroną; Przeciw słońcu promienie gwiazdy zajaśniały Jako ostatni odbłysk ziemskiej Jacka chwały. Tymczasem lud na klęczkach Anioł Pański mowi, Upraszając o wieczny pokój grzesznikowi; Sędzia obchodzi gości i wiejską gromadę, Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiadę.
«Wprawdzie tam, w drugiej kupie, szlachta pilnie słucha. Ten ręce za pas zatknął i przyłożył ucha, Ów dłoń przy uchu trzyma i milczkiem wąs kręci, Zapewne słowa zbiera i niże w pamięci; Cieszy się mówca widząc, że są nawróceni, Gładzi kieszeń, bo kreski ich już ma w kieszeni.
Ksiądz porwał się z poduszek i posępny siedział. Na koniec rzekł, spojrzawszy bystro na Klucznika: «Wielki grzech bezbronnego zabić niewolnika! Chrystus zabrania mścić się nawet i nad wrogiem! Oj Kluczniku! odpowiesz ty ciężko przed Bogiem. Jedna jest restrykcyja: jeśli popełniono Nie z zemsty głupiej, ale pro publico bono». Klucznik głową i ręką kiwał wyciągnioną, I mrugając powtarzał: «Pro publico bono!»
Księga druga
O świcie zjawił się w Dobrzynie Konny posłaniec; biega od chaty do chaty, Budzi jak na pańszczyznę. Wstają szlachta braty, Napełniają się ciżbą zaścianku ulice, Słychać krzyk w karczmie, widać w plebanii świéce. Biega; jeden drugiego pyta co to znaczy, Starzy składają radę, młódź konie kulbaczy, Kobiety zatrzymują, chłopcy się szamocą, Rwą się biec, bić się, ale nie wiedzą z kim, o co? Muszą chcąc nie chcąc zostać. W mieszkaniu plebana Trwa rada długa, tłumna, strasznie zamieszana; Aż nie mogąc zdań zgodzić, na koniec stanowi Przełożyć całą sprawę ojcu Maciejowi.
Hrabia zsiadł z konia, sługi odprawił do domu, A sam ku ogrodowi ruszył po kryjomu. Dobiegł wkrótce parkanu, znalazł w nim otwory I wcisnął się po cichu, jak wilk do obory. Nieszczęściem, trącił krzaki suchego agrestu: Ogrodniczka, jak gdyby zlękła się szelestu, Oglądała się wkoło, lecz nic nie spostrzegła; Przecież ku drugiej stronie ogrodu pobiegła. A Hrabia bokiem, między wielkie końskie szczawie, Między liście łopuchu, na rękach, po trawie, Skacząc jak żaba, cicho przyczołgał się blisko, Wytknął głowę i ujrzał cudne widowisko.
Na finał szmerów muszych i ptaszęcej wrzawy Odezwały się chórem podwójnym dwa stawy: Jako zaklęte w górach kaukaskich jeziora Milczące przez dzień cały, grające z wieczora. Jeden staw, co toń jasną i brzeg miał piaszczysty, Modrą piersią jęk wydał cichy, uroczysty; Drugi staw, z dnem błotnistym i gardzielem mętnym, Odpowiedział mu krzykiem żałośnie namiętnym: W obu stawach piały żab niezliczone hordy, Oba chóry zgodzone w dwa wielkie akordy. Ten fortissimo zabrzmiał, tamten nuci z cicha; Ten zdaje się wyrzekać, tamten tylko wzdycha: Tak dwa stawy gadały do siebie przez pola Jak grające na przemian dwie arfy Eola.
Właśnie Wojski wymawiał to słowo: *źwierzyny*, Gdy Asesor półgębkiem podszepnął: *dziewczyny*; «Brawo!» krzyknęła młodzież, powstał szmer i śmiechy; Powtarzano z kolei przestrogę Hreczechy, Mianowicie ostatnie słowo; ci *źwierzyny*, A drudzy, w głos śmiejąc się, krzyczeli: *dziewczyny*. Rejent szepnął: *kobiety*, Asesor: *kokiety*, Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety.
Dziś pospólstwo litewskie z całej okolicy Zebrało się przed wschodem wokoło kaplicy, Jak gdyby na nowego ogłoszenie cudu. Zbiór ten pochodził w części z pobożności ludu, A w części z ciekawości: bo dziś w Soplicowie Na nabożeństwie mają być jenerałowie, Sławni dowódcy owi naszych legijonów, Których lud znał imiona i czcił jak patronów, Których wszystkie tułactwa, wyprawy i bitwy Były ewangeliją narodową Litwy.
I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie. I do pieśni rzucali mi słowo po słowie: Jak bajeczne żurawie, na dzikim ostrowie, Nad zaklętym pałacem przelatując wiosną, I słysząc zaklętego chłopca skargę głośną, Każdy ptak chłopcu jedno pióro rzucił: On zrobił skrzydła i do swoich wrócił…
Słusznie Woźny powiadał, że w zamkowej sieni Zmieści się i palestra, i goście proszeni. Sień wielka jak refektarz, z wypukłym sklepieniem Na filarach, podłoga wysłana kamieniem, Ściany bez żadnych ozdób, ale mur chędogi; Sterczały wkoło sarnie i jelenie rogi Z napisami, gdzie, kiedy te łupy zdobyte; Tuż myśliwców herbowne klejnoty wyryte, I stoi wypisany każdy po imieniu; Herb Horeszków, Półkozic, jaśniał na sklepieniu.
Plany Robaka pojął i wykonał cudnie Tadeusz. Stał ukryty za drewnianą studnię; A że trzeźwy i dobrze strzelał z dubeltówki (Mógł trafić do rzuconej w powietrze złotówki), Okropnie razi Moskwę. Starszyznę wybiera; Za pierwszym zaraz strzałem ubił feldfebera, Potem z dwóch rur raz po raz dwóch sierżantów sprząta, Mierzy to po galonach, to w środek trójkąta, Gdzie stał sztab; za czym Ryków gniewa się i dąsa, Tupa nogami, szpady swej rękojeść kąsa: «Majorze Płucie — woła — co to z tego będzie? Wkrótce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!»
Cwałująca czereda zleciała na błonia, Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia. Pierwszy raz widział zamek z rana i nie wierzył, Że to były też same mury; tak odświeżył I upięknił poranek zarysy budowy: Zadziwił się pan Hrabia na widok tak nowy. Wieża zdała się dwakroć wyższa, bo stercząca Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słońca, Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych, Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych; Niższe piętra oblała tumanu powłoka, Rozpadliny i szczerby zakryła od oka; Krzyk dalekich myśliwców wiatrami przygnany, Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany: Przysiągłbyś, że krzyk z zamku, że pod mgły zasłoną Mury odbudowano i znów zaludniono.
On pierwszy zgodził kłótnie, często nawet krwawe, Między dwiema karczmami: obie wziął w dzierżawę; Szanowali go równie i starzy stronnicy Horeszkowscy, i słudzy Sędziego Soplicy. On sam powagę umiał utrzymać nad groźnym Klucznikiem horeszkowskim i kłótliwym Woźnym; Przed Jankielem tłumili dawne swe urazy Gerwazy, groźny ręką, językiem Protazy.
Bo fałsz, żebym był w jakiej z Moskalami zmowie…
Nie mógł jej swej pomocy Tadeusz odmówić: Oczyszczając sukienkę, aż do nóg się zniżył, Usta trafem ku skroniom Telimeny zbliżył — W tak przyjaznej postawie, choć nic nie mówili O rannych kłótniach swoich, przecież się zgodzili; I nie wiedzieć, jak długo trwałaby rozmowa, Gdyby ich nie przebudził dzwonek z Soplicowa — Hasło wieczerzy.
Rejent, Asesor patrzą, otworzyli usta, Dech wstrzymali. Wtem Rejent pobladnął jak chusta, Zbladł i Asesor; widzą… fatalnie się dzieje: Owa żmija im dalej, tym bardziej dłużeje, Już rwie się wpół, już znikła owa szyja pyłu, Głowa już blisko lasu, ogony, gdzie z tyłu! Głowa niknie; raz jeszcze jakby kto kutasem Mignął: w las wpadła; ogon urwał się pod lasem.
Stodoła już daleko; bojąc się odwodu Długiego, Ryków skoczył pod parkan ogrodu; Tam, pierzchającą rotę zatrzymuje w biegu. Szykuje, lecz szyk zmienia: z jednego szeregu Robi trójkąt, klin ostry wystawując z przodu, A dwa boki opiera o parkan ogrodu. Dobrze zrobił, bo jazda nań od zamku wali.
Gdy tak na rotę jegrów uderzano z przodu, Wojski rzuca plac boju, idzie do ogrodu; Przy boku jego stąpał ostrożny Protazy, A Wojski mu po cichu wydawał rozkazy.
Inni już śpią. Tadeusz po sieniach się zwija, Chodząc jako wartownik około drzwi stryja, Bo musi w ważnych rzeczach rady jego szukać Dziś jeszcze, nim spać pójdzie. Nie śmie do drzwi stukać; Sędzia drzwi na klucz zamknął, z kimś tajnie rozmawia; Tadeusz końca czeka, a ucha nadstawia.
I to wiadomo także u starych Litwinów, (A wiadomość tę pono wzięli od rabinów) Że ów zodyjakowy *Smok* długi i gruby, Który gwiaździste wije po niebie przeguby, Którego mylnie wężem chrzczą astronomowie, Jest nie wężem, lecz rybą: *Lewiatan* się zowie. Przed czasy mieszkał w morzach, ale po potopie Zdechł z niedostatku wody; więc na niebios stropie, Tak dla osobliwości jako dla pamiątki, Anieli zawiesili jego martwe szczątki. Podobnie pleban Mirski zawiesił w kościele Wykopane olbrzymów żebra i piszczele.
Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia, Znowu muzyka inna — znów zrazu brzęczenia Lekkie i ciche; kilka cienkich strunek jęczy, Jak kilka much, gdy z siatki wyrwą się pajęczéj. Lecz strun coraz przybywa: Już rozpierzchłe tony Łączą się i akordów wiążą legijony, I już w takt postępują zgodzonymi dźwięki, Tworząc nutę żałośną tej sławnej piosenki: *O żołnierzu, tułaczu, który borem, lasem* *Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,* *Na koniec pada u nóg konika wiernego,* *A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.* Piosenka stara, wojsku polskiemu tak miła! Poznali ją żołnierze; wiara się skupiła Wkoło mistrza; słuchają, wspominają sobie, Ów czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie Zanucili tę piosnkę i poszli w kraj świata; Przywodzą na myśl długie swej wędrówki lata, Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie, Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy. Tak rozmyślając smutnie pochylili głowy.
A gdy na żale ten świat nie ma ucha, Gdy ich co chwila nowina przeraża, Bijąca z Polski jako dzwon smętarza, Gdy im prędkiego zgonu życzą straże, Wrogi ich wabią z dala jak grabarze, Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą… Nie dziw, że ludzi, świat, siebie ohydzą, Że utraciwszy rozum w mękach długich, Plwają na siebie i źrą jedni drugich!
«Preopinanci moi w swych głosach wymownych Dotknęli wszystkich punktów stanowczych i głownych, Dyskusyją na wyższe wznieśli stanowisko; Mnie tylko pozostaje, w jedno zjąć ognisko Rzucone trafne myśli i rozumowania: Mam nadzieję w ten sposób sprzeczne zgodzić zdania. Dwie części w dyskusyji całej uważałem; Podział już jest zrobiony, idę tym podziałem. Naprzód: dlaczego mamy przedsiębrać powstanie? W jakim duchu? to pierwsze żywotne pytanie; Drugie, rewolucyjnej władzy się dotycze: Podział jest trafny, tylko przewrócić go życzę. Naprzód zacząć od władzy: skoro pojmiem władzę, Z niej powstania istotę, duch, cel, wyprowadzę. Co do władzy więc — kiedy oczyma przebiegam Dzieje całej ludzkości, i cóż w nich spostrzegam? Oto, ród ludzki dziki, w lasach rozpierzchniony, Skupia się, zbiera, łączy dla wspólnej obrony, Obmyśla ją; i to jest najpierwsza obrada. Potem każdy wolności własnej cząstkę składa Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa, Z której jako ze źródła płyną wszystkie prawa. Widzimy tedy, że rząd umową się tworzy, Nie pochodząc, jak mylnie sądzę, z woli Bożej. Owoż, rząd na kontrakcie oparłszy społecznym, Podział władzy już tylko jest skutkiem koniecznym».
Owe obłoki ranne, zrazu rozpierzchnione Jak czarne ptaki, lecąc w wyższą nieba stronę, Coraz się zgromadzały. Ledwie słońce zbiegło Z południa, już ich stado pół niebios obiegło Ogromną chmurą. Wiatr ją pędził coraz chyżej, Chmura coraz gęstniała, zwieszała się niżej: Aż, jedną stroną na wpół od niebios oddarta, Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta, Jak wielki żagiel, biorąc wszystkie wiatry w siebie, Od południa na zachód leciała po niebie.
Podkomorzy pogładził czoło i brwi zmrużył; Strzelcy zaczęli szemrać, każdy coś powiadał: Tamten jak źwierza znalazł, ten jak ranę zadał, Tamten psiarnię zawołał, ów źwierza nawrócił Znowu w ostęp. Asesor z Rejentem się kłócił, Jeden wielbiąc przymioty swojej Sanguszkówki, Drugi bałabanowskiej swej Sagalasówki.
Chciałem pominąć, ptak małego lotu, Pominąć strefy ulewy i grzmotu, I szukać tylko cienia i pogody: Wieki dzieciństwa, domowe zagrody…

Dataset Card for "pan-tadeusz"

More Information needed

Downloads last month
44
Edit dataset card